
Ciągłe kłótnie w rodzinie i rozpadający się
związek, narkotyzujący się syn, ojciec alkoholik. Druga osoba niedbająca
o higienę, śmierdząca wódką, a jeszcze częściej „śmierdząca
egocentryzmem”. Jemu rozpada się firma, ona nie ma z kim pogadać
o dawnej aborcji. Biblia wszystkie te sytuacje nazywa krzyżem. Każdy ma
jakiś krzyż: jeden mniejszy, drugi całkiem okazały; u jednych jest
wyrazisty i dostrzegalny, u innych starannie zamaskowany. Chodzi
o wszystko, co nas niszczy i pozbawia świętego spokoju, odbiera dobre
samopoczucie i powoduje cierpienie. Krzyż jest zwłaszcza tam, gdzie
cierpisz i nie rozumiesz dlaczego. Wydaje się absurdem. Trzeba mieć krzyż
oświecony, by go przyjąć i dostrzec jego sens. Inaczej pozostaje bunt
i ucieczka. I najczęściej uciekamy w grzech: dać upust złości,
na wszystko: na sąsiada, brudne schody, nieudane życie. Irytują żona, dzieci,
szef w pracy, proboszcz na plebanii, pani przy kasie, osoby stare…
I prawie zawsze złoszczą politycy. Krzyż Chrystusa jest odpowiedzią Boga
na nasze cierpienie. Bóg nie jest obojętny na fakt, że nas coś w życiu
boli, ale posyła Swego Syna, Chrystusa Pana, aby w miejscu, którego się
lękamy, w którym się załamujemy i ponosimy klęskę, objawiła się
miłość Boga. Chrystus na krzyżu stoczył walkę ze złym duchem i zwyciężył
go. Oddał całkowicie swoje życie, pozwalając, by krzyż Go zmiażdżył. Zstąpił aż
na samo dno ludzkiej klęski i upodlenia, aby stamtąd nas wydźwignąć.
Zmartwychwstał i żyje, by w naszym krzyżu odnieść zwycięstwo,
zamieniając mroki bólu na świetliste miejsce spotkania z miłością Boga.
Zniszczył odium krzyża, przenikając życie człowieka światłem zbawienia. Bóg nie
odbiera człowiekowi krzyża, ale go przemienia.