sobota, 16 maja 2020

Różańcowy cud w Hiroszimie

6 sierpnia 1945 r. o godz. 8.16 amerykański bombowiec B-29 zrzucił śmiercionośny ładunek o nazwie „Little Boy” („Chłopczyk”). Na wysokości 565 metrów spadająca bomba eksplodowała. Trzynaście kilometrów kwadratowych zabudowań spopieliło się i zniknęło. Po godzinie na konające miasto spadł ciężki, czarny, radioaktywny deszcz. Gigantyczny grzyb dymu i pyłu wyrósł na wysokość piętnastu kilometrów i przez wiele godzin był widziany z odległości sześciuset kilometrów. W jednej chwili – według różnych rachub – zginęło od 80 do 90 tys. ludzi. Kolejne ćwierć miliona zmarło w straszliwych cierpieniach od ran i poparzeń w ciągu pięciu lat. W pierwszej strefie totalnego zniszczenia i ruin w promieniu dwóch kilometrów od miejsca wybuchu ostał się tylko jeden dom. Zamieszkiwała go nieliczna wspólnota licząca ośmiu jezuitów oraz cztery inne osoby zaangażowane w ewangelizację. Dom zakonny od centrum eksplozji dzieliło zaledwie nieco ponad tysiąc metrów i osiem innych budynków. W godzinie wybuchu w klasztorze było tylko czterech księży z przełożonym, Francuzem. Obecny był też jezuita, Polak, ojciec Hubert Cieślik oraz dwóch Niemców. Budynek zakonny wraz z jezuitami ostał się w morzu ruin. Dom, w którym mieszkali katoliccy duchowni, cudownie ocalał, podczas gdy wszystko wokół się rozpadło. Każda osoba znajdująca się w odległości do półtora kilometra od centrum wybuchu natychmiast umierała. Zdumiewające, że ani wyzwolona podczas wybuchu zabójcza temperatura, która topi wszystko wokół, ani siła podmuchu niszcząca to, co napotka po drodze, ani nawet promieniowanie nie miały wpływu na późniejsze zdrowie i życie jezuitów. W takich warunkach nie jest możliwe, aby ktokolwiek przeżył. Nikt w takiej odległości nie powinien zostać przy życiu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz